Competition in this pair is now closed. Source text in English All travel is now merely a means of moving a camera from place to place, all travellers are ruled by the all-powerful lens. Visitors old-fashioned enough to wish only to stand and look with their anachronistic eyes are shoved aside by the photographers, who take it for granted that while they do their ritual focusing, nothing else may move or cross their vision. Those peculiar souls without a camera must step aside for those more properly occupied, must wait while the rituals take place, and must bide their time while whole coaches stop and unleash upon the landscape the Instamatic God. And the populations of whole countries seeing themselves cannibalised, swallowed up, vacuumed into the black-ringed staring eye, wrench what they can from the cannibals. You want picture my house, my camel? You pay.
None of this would matter, perhaps, if anything worthwhile was being accomplished. If all the constant busyness and clicking produced, at its end, what had not existed before, images of beauty captured or truth told. But, sadly, this isn't so. The camera is simply graffiti made respectable.
The camera is the means by which we stamp ourselves on everything we see, under cover of recording the Wonders of the World already wonderfully
recorded by professionals and on sale at every corner bookshop and newsagent. But what use to show Aunt Maud, back home, postcards of the Tuscan landscape, since we are not in the picture to prove that we were there?
No stretch of rocks has verity unless I am within it. No monument exists
but for my wife, leaning against it. No temple is of interest without my face beside it, grinning. With my camera I appropriate everything beautiful, possess it, shrink it, domesticate it, and reproduce it on my blank sitting-room wall to prove to a selected audience of friends and family the one absolutely vital fact about these beauties: I saw them, I was there, I photographed them, and, ergo, they are.
from "Amateur Photography: the World as it isn't and our Fred" by Jill Tweedie in the Guardian | The winning entry has been announced in this pair.There were 9 entries submitted in this pair during the submission phase. The winning entry was determined based on finals round voting by peers.
Competition in this pair is now closed. | W dzisiejszych czasach podróżowanie zostało zredukowane do zabierania aparatu fotograficznego z miejsca na miejsce. Wszyscy turyści podlegają dictum obiektywów. Gdy ktoś jest na tyle staromodny, by po prostu podziwiać widoki za pomocą czegoś tak anachronicznego jak ludzkie oko, zostanie odepchnięty przez fotografów, uznających za oczywiste, iż nikt ani nic nie ma prawa się poruszać, czy przesuwać przed ich obiektywem, gdy dokonują rytuału ustawiania ostrości. Osobliwe indywidua, podróżujące bez aparatu, muszą ustępować miejsca tym, którzy mają jedyną słuszną misję. Są zmuszeni czekać na dopełnienie rytuałów i próbować uchwycić chwilę dla siebie, gdy z kolejnych autokarów wylewa się tłum wyznawców boga uwieczniania wszystkiego dokoła. Całe narody rozmieniane są na drobne, połykane, wręcz zasysane przez podglądające je oko w czarnej obwódce. Starają się zatem wyrwać swym oprawcom, ile się da. „Chcesz zdjęcie mojego domu, wielbłąda? To zapłać”.
Być może nie miałoby to znaczenia, gdyby efekty były godne uwagi – jeśli nieprzerwane bieganie z miejsca na miejsce i zwalnianie spustu migawki zaowocowałoby czymś, czego jeszcze nie było, nowym uchwyceniem piękna, bądź świadectwem prawdy. Niestety tak się nie dzieje. Fotografia stała się po prostu szlachetniejszą formą graffiti.
Aparat fotograficzny służy nam do wtłaczania siebie w każdy napotkany kadr. Czynimy to pod pretekstem uwieczniania cudów natury, które przed nami w piękny sposób uwiecznili już profesjonaliści. Ich zdjęcia można nabyć w każdej księgarni czy kiosku. Jednak na cóż się zda pokazywanie cioci Zosi pocztówek z Toskanii, jeżeli nie ma nas na nich? Jak udowodnimy, że tam byliśmy?
Żadna grupka skał nie będzie autentyczna, dopóki nie zaistnieje na zdjęciu wraz ze mną. Żaden pomnik nie będzie prawdziwy, jeżeli nie uwiecznię mej żony, opierającej się na nim. Żadna świątynia nie jest godna uwagi, chyba że na fotografii – obok mojej twarzy wyszczerzonej w uśmiechu. Aparat fotograficzny pozwala mi w piękny sposób zawładnąć światem, posiąść go, skurczyć, udomowić i powiesić na pustej ścianie salonu. Wówczas mogę udowodnić wybrańcom spośród przyjaciół i rodziny to, co jest najważniejsze w oglądanych przez nich pięknych obrazach – widziałem to, byłem tam, uwieczniłem na zdjęciach. Czyli – te miejsca istnieją naprawdę!
Fragment artykułu "Amateur Photography: the World as it isn't and our Fred" autorstwa Jill Tweedie, opublikowanego w dzienniku „The Guardian”.
| Entry #2951
Agnieszka Hayward (X)Πολωνία Winner Voting points | 1st | 2nd | 3rd |
---|
13 | 2 x4 | 2 x2 | 1 x1 |
| Całe to podróżowanie to tylko pretekst do przeskakiwania aparatem fotograficznym z miejsca na miejsce, a wszystkimi podróżnikami rządzi wszechmocny obiektyw. Zwiedzający, którzy są na tyle staroświeccy, aby chcieć tylko stać i patrzeć czymś tak anachronicznym jak ludzkie oczy, są spychani na bok przez fotografów, którzy uważają za oczywisty fakt, że podczas celebrowanego przez nich rytuału ustawiania ostrości nic nie może się poruszyć czy przemknąć w ich polu widzenia. Owe dziwaczne stworzenia, które nie posiadają aparatu, muszą ustąpić miejsca tym, którzy lepiej wykorzystują czas; muszą poczekać, aż rytuał się odbędzie i muszą odcierpieć swoje, aż cały tabun autokarowiczów zatrzyma się i podda krajobraz obróbce przez Święty Instamatic. Zaś ludność tych wszystkich krajów, widząc jak jest pożerana, połykana, wchłaniana przez nieruchome oko w czarnej obwódce, stara się wycisnąć ze zdjęciożerców, co tylko się da. Chcieć zdjęcie moja dom, moja wielbłąd? Ty płacić.
Być może to wszystko nie miałoby znaczenia, gdyby dokonywało się coś wartościowego. Gdyby to ciągłe bieganie i pstrykanie poskutkowało na koniec czymś, co wcześniej nie istniało: obrazami uchwyconego piękna lub wypowiedzianej prawdy... Ale, niestety, tak nie jest. Aparat po prostu produkuje uwzniośloną wersję graffiti.
Aparat fotograficzny to środek do tego, aby odcisnąć nasze piętno na wszystkim, co widzimy, pod pretekstem uwieczniania Cudów Świata, które już zostały cudownie uwiecznione przez profesjonalistów i znajdują się w sprzedaży w każdej lokalnej księgarni lub kiosku z gazetami. Ale jaki ma sens pokazywanie po powrocie cioci Małgosi pocztówek z krajobrazami Toskanii, skoro nas nie ma na obrazku i nie możemy udowodnić, że tam byliśmy?
Żaden ciąg skał nie wygląda wiarygodnie, dopóki ja nie stoję wśród nich. Żaden pomnik nie ma racji bytu, o ile nie podpiera go moja żona. Żadna świątynia nie budzi zainteresowania, o ile nie przyklejam do niej swojej roześmianej twarzy. Dzięki mojemu aparatowi zawłaszczam wszystko, co piękne, wchodzę w jego posiadanie, nadaję mu kształt, oswajam je, a w końcu odtwarzam na pustej ścianie mojego salonu, aby udowodnić wyselekcjonowanej spośród moich przyjaciół i rodziny publiczności jeden absolutnie fundamentalny fakt, dotyczący tych cudowności: ja je widziałem, ja tam byłem, ja je sfotografowałem, ergo, istnieją.
Z „Amateur Photography: the World as it isn't and our Fred” autorstwa Jill Tweedie, w „The Guardian”
| Entry #3007
Agnieszka Zmuda (X)Πολωνία Voting points | 1st | 2nd | 3rd |
---|
10 | 2 x4 | 0 | 2 x1 |
| Świat, który nie istnieje i nasz Fred
Dzisiejsze podróże, to nic innego, jak przewożenie aparatu z miejsca na miejsce. Podróżujący zostali opętani wszechwładną soczewką. Ci staromodni, którzy chcieliby po prostu stanąć i skorzystać ich anachronicznych oczu odsuwani są na bok przez fotografów, którzy z góry zakładają, że nic nie powinno wchodzić im w wizjer podczas ich rytualnego strojenia ogniskowej. Osobliwe stwory bez aparatu fotograficznego muszą ustąpić miejsca bardziej zaangażowanym, muszą zaczekać i zabić czymś czas, aż dokona się rytuał i całe autobusy spuszczą na niewinny krajobraz hordy boga Instamatic. Całe populacje różnych krajów widząc ten kanibalizm, to pożeranie zachłannym okiem w czarnej obwódce, starają się wyszarpnąć coś dla siebie. Chcesz sfotografować mój dom, mego wielbłąda? – Musisz zapłacić.
Wszystko to nie miałoby znaczenia może, gdyby wszystko warte zachodu nie było już osiągnięte. Gdyby ta ciągła krzątanina i klikanie prowadziło do czegoś, czego jeszcze nie było – nieuchwytnego piękna lub niewypowiedzianej prawdy. Niestety, tak nie jest. Aparat fotograficzny jest po prostu szacownym graffiti.
Jest narzędziem, którym stemplujemy swoją obecność, na wszystkim, co oglądamy udając, że uwieczniamy cuda Natury, która zresztą już została porządnie uwieczniona przez profesjonalistów i jest sprzedawana na każdym rogu; w każdej księgarni i kiosku. Jakiż jednak pożytek może być z pocztówki krajobrazu toskańskiego, pokazanej ciotce Maud, jeśli nas tam nie ma i nie możemy udowodnić, że tam byliśmy?
Żadne pasmo skał nie ma wartości, jeśli mnie tam nie ma. Nie istnieje żaden pomnik, tylko moja żona oparta o niego. Żadna świątynia nie wydaje się interesująca, jeśli nie wyziera tam moja twarz szczerząc zęby. Swoim aparatem poprawiam wszystko, co piękne. Zawłaszczam je, pomniejszam, udomawiam i powielam na pustej ścianie pokoju gościnnego, aby wybranej grupie przyjaciół i rodzinie udowodnić jeden, absolutnie bezsporny fakt: Widziałem! Byłem! Sfotografowałem! A przeto są.
Wybrane z “Amateur Photography: the World as it isn't and our Fred." (“Świat, jaki nie istnieje i nasz Fred”). Autor: Jill Tweedie w „The Guardian”
| Entry #2866
Voting points | 1st | 2nd | 3rd |
---|
6 | 1 x4 | 1 x2 | 0 |
| Podróże obecnie sprowadzają się do przemieszczania aparatu fotograficznego z miejsca na miejsce - wszyscy turyści pozostają pod przemożnym wpływem wszechwładnego obiektywu. Podróżnicy tak staromodni, że chcą tylko przystanąć i przyjrzeć się okolicy swoim własnym, przestarzałym okiem, muszą ustąpić miejsca fotoamatorom, dla których oczywistym jest, że dopóki oni odczyniają rytuały łapania ostrości, nikt i nic pod żadnym pozorem nie może wejść im w kadr. Owi dziwacy bez jakiegokolwiek sprzętu fotograficznego muszą dać pierwszeństwo tym, którzy są od nich lepiej wyposażeni; muszą odczekać, aż zakończą się rzeczone rytuały i cierpliwie zająć się sobą w czasie, gdy autokar za autokarem uwalnia tłumy składające okoliczne krajobrazy w ofierze bożkowi Autofokusowi. Z kolei mieszkańcy egzotycznych krajów, widząc, jak są pożerani, połykani, wsysani bez reszty przez łypiące ślepie z czarną obwódką, starają się wyszarpać hordom kanibali, co tylko się da. „Ty chcieć na fotce mój dom? Mój wielbłąd? Ty płacić!”
Wszystko to byłoby może do zniesienia, gdyby płynął z tego jakiś pożytek. Gdyby całe to bezustanne zamieszanie i pstrykanie dawało w efekcie światu coś nowego i niepowtarzalnego, obrazy pełne wyjątkowego piękna lub dojmującej prawdy. Niestety, jest zgoła inaczej. Robienie zdjęć to teraz tak naprawdę bardziej wysublimowana forma graffiti.
Aparat służy nam do pozostawiania śladów na wszystkim, co zobaczymy. Dzieje się to pod pozorem uwieczniania Cudów Świata, mimo, że zrobili to już dużo lepiej zawodowcy, a owoce ich pracy można kupić w każdym kiosku i w każdej księgarni. Cóż jednak z tego, że pokażemy ciotce Ziucie pocztówki z Toskanii, jeśli nie będzie nas na nich widać - na dowód, że tam byliśmy?
Czy skała może być prawdziwa, jeśli na niej nie stoję? Czy może istnieć zabytek, jeśli nie opiera się o niego moja żona? Cóż ciekawego może być w starożytnej świątyni, jeśli obok nie widać mojej uśmiechniętej facjaty? Aparatem przywłaszczam sobie wszystko, co piękne, biorę to w posiadanie, pomniejszam i obłaskawiam. Wyświetlając je na ścianie mojego salonu, dowodzę szczęśliwcom wybranym spośród rodziny i przyjaciół jeden absolutnie niepodważalny fakt dotyczący tych cudów: widziałem je, byłem tam, sfotografowałem je, ergo są.
z "Fotografia amatorska: świat, którego nie ma i kuzyn Franek" autorstwa Jill Tweedie zamieszczony w The Guardian
| Entry #3170
Voting points | 1st | 2nd | 3rd |
---|
6 | 1 x4 | 1 x2 | 0 |
| W obecnych czasach podróżowanie polega głównie na przeskakiwaniu aparatem z jednego miejsca na drugie. Wszystkimi podróżnymi rządzi wszechmocny obiektyw. Staroświeccy zwiedzający, którym wystarczy, że staną i będą patrzeć swymi anachronicznymi oczami, są przeganiani na bok przez fotografów, święcie przekonanych, że kiedy oni zajmują się rytualnym ustawianiem ostrości, nic nie ma prawa się poruszać czy wchodzić im w kadr. Dziwne istoty bez aparatów muszą zrobić miejsce tym, które pochłonięte są bardziej adekwatnymi czynnościami; muszą przeczekać trwające akurat rytuały i cierpliwie znosić zatrzymujące się autokary pełne ludzi, którzy na widok pięknego krajobrazu dają się wyszaleć Bogu Fotografii. A całe populacje krajów, które czują się jak ofiara kanibalizmu, połknięte czy wciągnięte w okrągłe, szeroko otwarte oko aparatu, wyciskają z kanibali, ile się da. „Ty chcieć zrobić zdjęcie mój dom? Mój wielbłąd? Ty płacić”.
Pewnie to wszystko nie miałoby znaczenia, gdyby osiągnięty w ten sposób efekt był czegoś wart. Gdyby to ciągłe ganianie i klikanie przyniosło coś, co wcześniej nie istniało, gdyby uchwyciło jakieś piękno lub powiedziało jakąś prawdę. Niestety, tak nie jest. Aparat to jedynie przyzwoitsza forma graffiti.
Aparat to narzędzie, za pomocą którego wstemplowujemy samych siebie na wszystko, co widzimy, wymawiając się fotografowaniem cudów świata, już i tak wspaniale obfotografowanych przez profesjonalistów, których prace można dostać w każdej pobliskiej księgarni czy kiosku. Ale jaki sens po powrocie do domu pokazywać ciotce Stefie pocztówki z Toskanii, skoro jeśli nas na nich nie ma, nie możemy udowodnić, że tam byliśmy?
Żadna sterta skał nie będzie prawdziwa, jeśli ja na niej nie stoję. Żaden pomnik nie istnieje, jeśli moja żona się o niego nie opiera. Nie ma ciekawej świątyni, dopóki obok nie szczerzy się w uśmiechu moja twarz. Swoim aparatem przywłaszczam sobie wszystko, co piękne. Mam to, zmniejszam, oswajam i odtwarzam na białej ścianie salonu, by staranniej wybranej publiczności, składającej się z rodziny i przyjaciół, udowodnić jedną zasadniczą prawdę na temat tych piękności: wydziałem je, byłem tam, sfotografowałem je, a zatem one istnieją.
| Entry #3172
Voting points | 1st | 2nd | 3rd |
---|
4 | 0 | 1 x2 | 2 x1 |
| W dzisiejszych czasach podróżowanie ogranicza się do przenoszenia aparatu fotograficznego z miejsca na miejsce, wszyscy podróżnicy podporządkowali się potędze wszechwładnego obiektywu. Nieliczni staroświeccy turyści, którzy chcą zwyczajnie postać i podziwiać widoki przy pomocy tak anachronicznego wynalazku, jakim są ludzkie oczy, są odpychani na bok przez fotografów, przyjmujących za oczywiste, że w czasie odprawiania rytuału nastawiania ostrości nikt i nic nie ma prawa się poruszać lub przesłaniać im pola widzenia. Osobliwe indywidua bez aparatów fotograficznych muszą się usunąć, aby zrobić miejsce dla tych, którzy oddają się bardziej pożytecznemu zajęciu. Muszą przeczekać odprawianie rytuałów i przetrwać chwile, gdy pełne autobusy zatrzymują się i wypluwają ze swoich wnętrzności żądnych krajobrazu czcicieli Cyfrowego Boga. A narody całych krajów, będąc pożeranymi, połykanymi i wchłanianymi w otchłań okrągłego, obserwującego wszystko nieustannie czarnego oka, wyciskają z kanibali, co tylko mogą. Chcesz zrobić zdjęcie mojego domu, mojego wielbłąda? To zapłać.
Gdyby dokonywano przy tym czegoś wyjątkowego, nie miało by to być może znaczenia. Gdyby w wyniku całego tego zamieszania i nieustannego pstrykania powstawało coś, co nie istniało nigdy wcześniej, obrazy, w których uchwycono piękno lub za pomocą których powiedziano prawdę. Ale, niestety, tak nie jest. Aparat jest po prostu możliwym do zaakceptowania przez ogół graffiti.
Za pomocą aparatu fotograficznego podpisujemy się pod wszystkim, co widzimy. Robimy to pod pretekstem konieczności utrwalenia Cudów Świata, które zostały już cudownie utrwalone przez profesjonalistów na fotografiach, dostępnych w księgarniach i kioskach na każdym rogu. Ale jaki sens miało by pokazywanie cioci Maud po powrocie z wakacji pocztówek z krajobrazem Toskanii, jeżeli nie ma nas na zdjęciu, żebyśmy mogli udowodnić, że tam byliśmy?
Żadna ściana skalna nie jest prawdziwa, jeżeli na jej tle nie widać mnie. Nie istnieją żadne pomniki oprócz tych, zza których wychyla się moja żona. Żadna świątynia nie jest interesująca, jeżeli na jej tle nie pojawia się moja szeroko uśmiechnięta twarz. Za pomocą aparatu fotograficznego przywłaszczam sobie wszystko, co piękne, panuję nad tym, zmniejszam to i udomawiam, a następnie odtwarzam na pustych ścianach mojego salonu, żeby udowodnić publiczności, składającej się z wybranych przyjaciół i rodziny jedną absolutną prawdę o tych cudach: widziałem je, byłem tam, sfotografowałem je, a więc one istnieją.
Zaczerpnięto z: Jill Tweedie Amator Fotografii: Świat, jakim nie jest i nasz Fred, opublikowano w „the Guardian”.
| Entry #3379
Voting points | 1st | 2nd | 3rd |
---|
4 | 1 x4 | 0 | 0 |
| Wszelka podróż polega dziś zaledwie na transportowaniu aparatu fotograficznego z miejsca na miejsce, a wszystkimi podróżnymi rządzi wszechpotężny obiektyw. Ci wystarczająco staroświeccy, by zadowolić się zwyczajnym, anachronicznym patrzeniem, są wypierani przez fotografów, święcie przekonanych o tym, że nic nie ma prawa wkroczyć w ich pole widzenia i zakłócić rytualnego regulowania ostrości. Owe unikalne istoty bez aparatu, muszą ustąpić miejsca tym bardziej stosownie zajętym, muszą poczekać aż dokona się rytuał, muszą uzbroić się w cierpliwość, podczas gdy całe autokary zatrzymują się, by władzę nad krajobrazem oddać w ręce Obiektywu Wszechmogącego. A całe populacje, widząc jak zostają pożarte, połknięte, wchłonięte w próżnię czarno obramowanego, wpatrującego się w nie oka, starają się oskubać pożerających z czego tylko się da. Chcesz zdjęcie mojego domu lub wielbłąda? Musisz zapłacić.
Nie stanowiłoby to prawdopodobnie żadnego problemu, gdyby prowadziło do zaistnienia czegokolwiek wartościowego. Gdyby ta ciągła krzątanina i klikanie skutkowały czymś, czego wcześniej nie było, ujęciem piękna lub przedstawieniem prawdy. Ale tak niestety nie jest. Fotografia to zaledwie graffiti wyniesione na piedestał.
Pod pretekstem rejestrowania Cudów Świata, już tak cudownie uchwyconych przez profesjonalistów i dostępnych w każdej narożnej księgarni lub kiosku, znakujemy własnym wizerunkiem wszystko, co widzimy. Bo jaki sens ma prezentowanie cioci pocztówek toskańskiego krajobrazu, jeśli nie możemy potwierdzić swojego tam pobytu obecnością na nich?
Żadne skupisko kamieni nie jest realne, beze mnie pośród nich. Żaden pomnik nie istnieje naprawdę, bez mojej żony opierającej się o niego. Żadna świątynia nie jest atrakcyjna, bez mojej wyszczerzonej twarzy w jej pobliżu. Za pomocą aparatu przywłaszczam sobie wszystko, co piękne, pomniejszam, oswajam i, skopiowawszy, wieszam na ścianie salonu, by dowieść wybranej publiczności - rodzinie i znajomym - jednego, podstawowego faktu o tych cudach: przybyłem, zobaczyłem, sfotografowałem, a więc istnieją.
| Entry #2927
Voting points | 1st | 2nd | 3rd |
---|
4 | 1 x4 | 0 | 0 |
| Podróżowanie jest obecnie jedynie sposobem na przewożenie aparatu fotograficznego z miejsca na miejsce, a wszystkimi turystami rządzi wszechpotężny obiektyw. Ci na tyle staromodni, by zadowolić się przestarzałym modelem zwiedzania, polegającym na samym podziwianiu zabytków, są odsuwani na bok przez fotografów, którzy uważają za oczywiste, że gdy oni odprawiają rytualne ustawianie ostrości, nic nie ma prawa się poruszać lub wchodzić im w kadr. Owe dziwaczne indywidua nie posiadające aparatów muszą ustąpić miejsca tym odpowiednio wyposażonym, muszą wytrwać do końca rytuału, muszą czekać na swoją kolej, podczas gdy okolica zapełnia się wysiadającymi z autokarów Bogami Pstrykania. A gdy mieszkańcy wszystkich tych krajów zauważają, że są pożerani, połykani, wsysani przez gapiące się złowieszczo oko obiektywu, próbują wyszarpnąć coś dla siebie. Chce zdjęcie mój dom, mój wielbłąd? Płaci.
Być może całe to zamieszanie to nie miałoby większego znaczenia, gdyby wynikałoby z niego coś sensownego. Gdyby ta ciągła bieganina i pstrykanie, prowadziły do powstania nieistniejących wcześniej obrazów, oddających piękno fotografowanego obiektu lub przekazujących prawdę o nim. Lecz niestety tak nie jest. Fotografowanie to po prostu bardziej przyzwoita wersja malowania graffiti.
Za pomocą aparatu odciskamy swoje piętno na wszystkim co widzimy, pod pozorem udokumentowania Wspaniałości Świata, które już i tak zostały wspaniale udokumentowane przez profesjonalistów i dowody na to można znaleźć w każdej księgarni czy kiosku na rogu. Tylko jak po powrocie z wakacji udowodnić cioci Matyldzie, że naprawdę byliśmy w Toskanii, jeśli pokażemy jej tylko pocztówki, na których nas nie ma?
Fotografia pasma górskiego nie wygląda wystarczająco autentycznie, jeśli mnie na niej nie ma. Pomniki istnieją po to, żeby moja żona mogła przyjąć ciekawą pozę opierając się o nie. Zdjęcie świątyni nie jest ciekawe, jeśli nie widać na nim mojej uśmiechniętej od ucha do ucha twarzy. Za pomocą aparatu przywłaszczam sobie wszystko, co jest piękne, biorę to w posiadanie, pomniejszam, oswajam i umieszczam na wolnej ścianie pokoju gościnnego, aby specjalnie dobranej publiczności uprzytomnić najistotniejszy fakt związany z tymi wizerunkami piękna: byłem tam, widziałem je, zrobiłem im zdjęcia, zatem – istnieją.
Jill Tweedie, "Fotografia amatorska: świat taki, jaki nie jest i nasz Fred", The Guardian | Entry #3328
Voting points | 1st | 2nd | 3rd |
---|
3 | 0 | 1 x2 | 1 x1 |
| | | | | X Sign in to your ProZ.com account... | | | | | | ProZ.com translation contestsProZ.com translation contests offer a fun way to take a break from your normal routine while testing and honing your skills with fellow translators.
ProZ.com Translation Contests. Patent pending. |